ale prawie czyni różnicę
Jarosław Kaczyński bywa przez pochlebców tytułowany naczelnikiem, a jego obóz chętnie odwołuje się do dawnej sanacyjnej symboliki. Efekty rządów okazują się jednak niewspółmierne, co czyni to porównanie śmiesznym. PiS naśladuje wyłącznie gorsze cechy sanacji, lepsze okazują się dla niego niedostępne.
Usłużne bajdurzenie o Kaczyńskim jako naczelniku wskazuje na to, z kim prezes partii obecnie rządzącej lubi być porównywany. Różnica jakości wystawia go jednak na śmieszność. Jeśli przyjąć, że PiS to prawie sanacja – prawie, niczym w starej reklamie, czyni różnicę.
Objaśnienie, jak wiele brakuje liderowi PiS do Józefa Piłsudskiego obrażałoby inteligencję Państwa Internautów. Trudno przy tym oprzeć się refleksji, że PiS, tak chętnie odwołujący się do sanacji w warstwie zarówno faktograficznej jak symbolicznej (krytykowanie pozostałej części klasy politycznej, zapowiedzi rozliczenia poprzedników, niby wizjonerskie inwestycje jak nowe wielkie lotnisko czy przekop Mierzei Wiślanej dyskretnie nawiązujące do Centralnego Okręgu Przemysłowego czy budowy Gdyni, a także ideał posłuszeństwa obywatelskiego) – przejął wyłącznie złe cechy tamtego historycznego obozu, podczas gdy dobre pozostają dla niego niedostępne. Z oczywistych i zrozumiałych względów.
Do Legionów Piłsudskiego poszła bowiem elita ówczesnego społeczeństwa polskiego. Na krakowskich Błoniach jeszcze w czasach Strzelca ćwiczyli “padnij – powstań” i musztrę paradną młodzi filozofowie, lekarze, pisarze i artyści. Kronikarzem Legionów był Juliusz Kaden-Bandrowski a sam Edward Śmigły-Rydz dał się poznać jako zdolny malarz. Ci, którzy przeżyli boje pod Kostiuchnówką i gdzie indziej – stanęli po latach na czele sanacyjnego aparatu władzy. Po kilku latach demokratycznego eksperymentu obfitującego w dramatyczne wydarzenia (jak zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza przez nacjonalistycznego fanatyka Eligiusza Niewiadomskiego), kontrolę nad krajem zyskali przemocą w wyniku przewrotu majowego, ale przez pewien czas jeszcze ją legalizowali w formie wyborczej.
Prawo i Sprawiedliwość powstało na biegunowo przeciwnej zasadzie. Formację Kaczyńskiego budowała nie inteligencka awangarda, ale partyzanci ostatniej godziny, jak we Francji w 1944 nazwano tych, którzy poszli do lasu, gdy Niemcy już uciekli, a Amerykanie jeszcze nie wkroczyli i rychło z niego wychynęli żądni zemsty na kolaborantach. Cnoty osobistej odwagi i waloru bohaterskiego życiorysu pozbawiony jest sam Jarosław Kaczyński, co demonstranci przed jego willą wypominają mu skandując: 13 grudnia spałeś do południa.
Przyboczni prezesa zwykle nie stali się znaczącymi postaciami w wielkim ruchu Solidarności, nie załapali się na Kongres Liberalno-Demokratyczny ani nawet na AWS i starają się sobie to powetować. Ze zdwojoną zachłannością nadrobić stracony czas.
Autorytarne skłonności sanacji wynikały z faktu, że uważała się za coś lepszego. Te obecne w PiS, wprost przeciwnie, biorą się z kompleksu niższości.
Złe cechy sanacji i ekipy obecnie rządzącej spotykają się przy okazji kultu samodzielnej większości parlamentarnej. Dla Kaczyńskiego pozostawała ona celem jeszcze w 2007 r. – to wtedy dla jej mirażu, mogąc rządzić jeszcze przez dwa lata, poszedł na wybory przed terminem i je przegrał.
Sanacja również samodzielną większość absolutyzowała, widząc w niej remedium na znienawidzone osobiście przez Piłsudskiego “partyjnictwo”.
Dlatego po pokazowych represjach wobec Centrolewu (w 1930 r. dziewiętnastu jego posłów osadzono w twierdzy brzeskiej) rozpisano wybory, przez obywateli nazwane oczywiście złośliwie brzeskimi. Ich efekt tak podsumował historyk Michał Pietrzak w książce zbiorowej “Sejmy Drugiej Rzeczypospolitej”: “(..) często – zwłaszcza w województwach wschodnich – po prostu fałszowano wyniki wyborów. Rezultatem tak prowadzonej akcji było zdobycie przez BBWR bezwzględnej większości w Sejmie i Senacie. W Sejmie BBWR zdobył 247 mandatów. Z tą chwilą – zdawać by się mogło – zaistniały warunki do efektywnego funkcjonowania ustroju parlamentarnego. Były to jednak tylko pozory. BBWR nie stanowił bowiem samodzielnej organizacji politycznej. Stanowił w istocie ekspozyturę obozu sanacyjnego, stworzoną do realizacji wyznaczonych mu zadań w parlamencie. W efekcie takiego anormalnego układu stosunków BBWR zdegradował Sejm i Senat do roli organu, wypełniającego bez sprzeciwu wszystkie polecenia rządu” – bilansuje Michał Pietrzak [1].
Rekonstrukcja plus czyli brzydkie słowo
Sezon ogórkowy jeszcze nie nadszedł – czego dowodzą liczne i smutne wątpliwości związane z praworządnością w kontekście sprawy Sławomira Nowaka (podejrzanie prezentuje się w niej zwłaszcza udział, pożal się Boże, sojusznika ukraińskiego) – ale mamy już potwora z Loch Ness jako dyżurny wakacyjny temat. Jego rolę przejęła rekonstrukcja rządu. Bezkonkurencyjny motyw korytarzowych pogwarek polityków i studyjnej paplaniny w telewizjach 24-godzinnych.
Skąd my to znamy, chciałoby się powiedzieć. Wprowadzane dziś pisowskie przedłożenia przechodzą jako projekty poselskie, ale wyłącznie dlatego, że w ich wypadku nie obowiązuje tryb konsultacji społecznych. Zdarza się, że posłowie nie czytają tego, pod czym się podpisują, albo wręcz… sygnują projekty in blanco co okazuje się rujnujące dla ich reputacji i prestiżu. Wychodzą bowiem na takich, których rola sprowadza się do wciskania przycisków w sali obrad zgodnie z zawczasu przygotowaną ściągawką.
Ceną zastąpienia parlamentarnej debaty zasadą, że co partia ustali, to Sejm przegłosuje – jak wiele pisowskich rozwiązań od reformę edukacji po upaństwowienie dawnej telewizji publicznej – okazuje się nadanie dominującej i sprawczej w polityce roli dworskim intrygom i grom. Natura nie znosi próżni.
Utajona walka buldogów pod dywanem, zwykle całkiem nieprzejrzysta dla opinii publicznej, zajmuje miejsce półjawnej przeważnie normalnej sejmowej akcji politycznej, uzgodnień międzyklubowych i ustaleń ponadfrakcyjnych.
Dlatego znów magiczną moc zyskuje zapamiętane z czasów rządów AWS-UW i SLD-PSL słowo “rekonstrukcja”. Wzbudza wielkie emocje, bo nawet wymiana raptem paru ministrów to wierzchołek góry ludowej, pozwalający odgadnąć jak wygląda cały jej masyw. Z tego, co się wypiętrzy wnioskować można o reszcie układu wpływów, ukrytej przed wzrokiem opinii publicznej.
Już po śmierci Marszałka Józefa Piłsudskiego i trwałym uczynieniu parlamentu wyłącznie fasadą o władzę rywalizowały nie formalne kluby, partie czy nawet grupy, ale wrogie sobie nawzajem nieformalne ośrodki – prezydencki “Zamek” skupiony wokół prof. Ignacego Mościckiego, krąg Wodza Naczelnego Edwarda Śmigłego-Rydza, który po Piłsudskim odziedziczył wyłącznie marszałkowski tytuł ale nie zdolności i wreszcie rządowa kamaryla Felicjana Sławoja-Składkowskiego, tego od higieny na wsi.
Objawy i skutki tej walki znakomicie przedstawił Szczepan Twardoch w powieści “Król”, która wbrew pozorom nie opowiada o gangsterach ani bokserach lecz o upadku Polski.
Z historii wiemy i literackiej fikcji do tego nie potrzeba, że skończyło się paniczną ucieczką niedawnych konkurentów do władzy szosą na Zaleszczyki w tragicznych wrześniowych dniach 1939 roku.
Przed rozstrzygnięciem wyborów prezydenckich Rafał Trzaskowski rozmawiał przez telefon z Barackiem Obamą, a Donalda Trumpa odwiedził w Białym Domu Andrzej Duda. Tymczasem to obóz demokratyczny w Polsce powinien uczyć się od Trumpa. Mniejsza o ekstrawagancje prezydenta USA: ważne, jak zjednoczył klasę pracującą, przełamując stereotyp, że wybory w Ameryce wygrywało się – całkiem jak teraz w […]
Jeśli ktoś się upiera, żeby rządy sanacji idealizować niezależnie od ich smutnego końca, warto mu przypomnieć świadectwo wiernie przecież jej służącego Jerzego Giedroycia, wtedy młodego urzędnika ministerialnego ale też redaktora przeznaczonej dla otwartych głów “Polityki”: “Jeśli opowiadałem się za mocną a nawet autorytarną władzą, to dlatego, że moim zdaniem nie wymagała ona jednomyślności, a zarazem umożliwiała jakąś przemyślaną politykę państwa i praworządność (..). Jednak nawet wtedy, gdy usprawiedliwiałem działania niekonstytucyjne czy sam usiłowałem je podejmować, miałem na widoku naprawę państwa, uczynienie go lepszym, bardziej sprawiedliwym, bardziej logicznym” – zwierzał się po latach Jerzy Giedroyc [2].
Trudno podobną tendencję dostrzec u obecnie rządzących, bo naprawie państwa z pewnością nie służą: zniechęcające do pracy a nie poprawiające wskaźników urodzeń świadczenie 500plus, faworyzowanie przez państwo banków i lichwiarni kosztem tych, którzy próbują cokolwiek wytwarzać ani łupienie przedsiębiorców czy dyskryminowanie i zwalczanie artystów.
Gdy zaś mowa o samodzielnej większości jako fetyszu czy domniemanym warunku dobrych rządów, przypomina się napisany jeszcze w czasach gierkowskich dla drugiego obiegu wiersz Jana Polkowskiego, cytuję z pamięci: “Długie, niemilknące oklaski przekształcają się w owację. Delegaci wstają z miejsc. Finis Poloniae”
[1] Michał Pietrzak. Parlament w systemie organów państwowych. [w książce zbiorowej:] Sejmy Drugiej Rzeczypospolitej. Red. Andrzej Zakrzewski. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1990, s. 95
[2] Jerzy Giedroyc. Autobiografia na cztery ręce. Red. Krzysztof Pomian. Czytelnik, Warszawa 1994, s. 41-42