Od szafy płka Lesiaka do Pegasusa (stopień nieznany)
Termin zawetowania przez prezydenta Andrzeja Dudę nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, która pozbawiłaby TVN możliwości nadawania programu, specjalnie wybrano tak, żeby odwrócić uwagę od afery Pegasusa. Ale propaganda PiS szykuje całą zmasowaną akcję: po to, aby się wybielić w sprawie nielegalnych podsłuchów, przypomni sprawę inwigilacji prawicy, pokazując własnych liderów w roli ofiar a nie sprawców zła.
Trup w każdej szafie
Zanim okazało się wtedy, że z dużej chmury mały deszcz – szafa pułkownika Lesiaka stała się mocnym symbolem. Już po wszystkim gen. bryg. Andrzej Kapkowski donosił do prokuratora wojewódzkiego w Warszawie Stefana Szustakiewicza: “Uprzejmie informuję Pana Prokuratora, że w pierwszych dniach września 1997 r. funkcjonariusze Zarządu Śledczego Urzędu Ochrony Państwa na moje polecenie dokonali zabezpieczenia i przeglądu szafy metalowej znajdującej się w pokoju nr 1646 należącej do płk. Jana Lesiaka dotychczasowego kierownika Zespołu Inspekcyjno-Operacyjnego w Gabinecie Szefa UOP. W wyniku dokonanej analizy znajdujących się w szafie materiałów stwierdzono, że znajdują się tam dokumenty wskazujące na dokonywanie przez niektórych funkcjonariuszy UOP czynności wykraczających poza zakres ustawowych zadań, w tym m.in. takich, których realizacja mogła oddziaływać na kształt życia politycznego w kraju. (..) Informatorzy (..) przekazywali funkcjonariuszom UOP doniesienia sprowadzające się przede wszystkim do relacjonowania sytuacji politycznej w kraju, w partiach politycznych takich jak: PC, RdR, SdRP, PPS i PUS oraz informacje dotyczące przywódców i działaczy wyżej wymienionych ugrupowań politycznych – zwłaszcza J. Olszewskiego, Lecha i Jarosława Kaczyńskich, R. Szeremietiewa, E. Spychalskiej, L. Millera [w oryginale nazwiska wersalikami – przyp. ŁP] i innych” [1]. Upada więc od razu mit inwigilacji prawicy przez UOP (większość zawartości Lesiakowej szafy sporządzono w 1993 r.) – skoro obok pieczeniarskiego Porozumienia Centrum oraz rzeczywiście ideowego Ruchu dla Rzeczypospolitej próbującego bronić mecenasa Jana Olszewskiego przed Jarosławem Kaczyńskim zmierzającym wtedy do koalicji z Unią Demokratyczną, która miała pogardzanego “żoliborskiego inteligenta” wprowadzić na salony władzy – funkcjonariuszy interesowała Socjaldemokracja RP Aleksandra Kwaśniewskiego i Danuty Waniek, Polska Partia Socjalistyczna oraz Polska Unia Socjaldemokratyczna zaś oprócz mec. Jana Olszewskiego i bliźniaków Kaczyńskich liderka Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych Ewa Spychalska późniejsza ambasador na Białorusi oraz Leszek Miller, dawny sekretarz komitetu wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Skierniewicach w latach 80, niebawem mający poprowadzić lewicę do kolejnego, największego w jej historii zwycięstwa wyborczego (ponad 40 proc w wyborach do Sejmu z 2001 r.).
Nic nie wskazuje na to, żeby wtedy dawni esbecy z Urzędu Ochrony Państwa prawicę w jakikolwiek sposób specjalnie wyróżniali. Równie bezlitośni pozostawali wobec swoich dawnych pryncypałów z przemalowanej na Socjaldemokrację Rzeczypospolitej Polskiej PZPR i innych emanacji (PUS stworzył dawny odnowicielski sekretarz PZPR z Gdańska Tadeusz Fiszbach z błogosławieństwem Lecha Wałęsy, SdRP skupiła bardziej konserwatywnych towarzyszy, zaś PPS całkiem już rewolucyjnych i przed 1989… opozycyjnych).
Wprawdzie Kapkowski zarzuca poprzednikom, że treść przynajmniej dwóch dokumentów z szafy Lesiaka, która po nich pozostała, “wskazuje na podejmowanie przez UOP działań operacyjnych, zmierzających do aktywnego oddziaływania na kształt sceny politycznej” [2], jednak – chociaż jest to przecież powiadomienie o przestępstwie – przyznaje, że “wśród poddanych analizie dokumentów nie znaleziono takich, które zawierają wprost polecenia dla osobowych źródeł informacji do pozyskiwania wiadomości na tematy związane ze sferą dotyczącą oddziaływań politycznych (..)” [3].
Osoba Jana Lesiaka, dawnego funkcjonariusza komunistycznej służby bezpieczeństwa, który najpierw chodził za Jackiem Kuroniem, a potem za jego wstawiennictwem w pracy pozostał – entuzjazmu nie budziła, co zrozumiałe.
Pozostaje jednak pytanie, czy służby specjalne już po zmianie ustrojowej miały prawo i podstawę zajmować się partiami politycznymi. Niestety, wiele wskazuje na to, że tak. Co więcej – gdyby tego nie robiły, dopuściły by się poważnego zaniechania.
Sprawy moskiewskich pieniędzy dla rodzącej się SdRP oraz środków przeznaczonych dla Porozumienia Centrum z pozostałego po PRL Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (nielegalnie skupującego polski dług) a także enuncjacje Pawła Piskorskiego dotyczące finansowania przez chadecję z Niemiec Kongresu Liberalno-Demokratycznego wskazuje, że miały nie tylko prawo ale i obowiązek to robić.
“Rakodiengi” nazwane tak od nazwiska ostatniego I sekretarza KC PZPR Mieczysława Rakowskiego wożone w reklamówkach z Moskwy oraz rozległe interesy na zapleczu PC z udziałem Heathcliffa Janusza Iwanowskiego Pineiry pokazują źródła finansowania ówczesnej polityki w Polsce. Nie była to czysta gra.
O powadze sytuacji po ujawnieniu afery z “rakodiengami” świadczy fakt, że gdy ją zdemaskowano – pierwszy kandydat lewicy na prezydenta w wolnych i powszechnych wyborach z 1990 r. Włodzimierz Cimoszewicz po kolejnym głosowaniu jesienią 1991 r. apelował do Leszka Millera, żeby ten nie składał ślubowania poselskiego, dopóki swojego udziału w sprawie moskiewskich pieniędzy nie wyjaśni.
Zaś służbami nie kierowały wcale szlachetne pobudki propaństwowe ani intencja ochrony praworządności. Dawny ulubieniec Kaczyńskiego Heathcliff Janusz Iwanowski Pineiro widzi rzecz następująco: “W UOP-ie w 93 roku chciano dowiedzieć się, gdzie my mamy resztę pieniędzy z FOZZ-u, podejrzewano, że to my mamy większość pieniędzy FOZZ-u. [Grzegorza] Żemka zamknięto tylko profilaktycznie, żeby odciąć pieniądze Kaczorom, i wydaje się, że ludzie [Lecha] Wałęsy chcieli w jakimś sensie przejąć ten interes” [4]. Jeśli ścierpimy knajacki język, wywód ten znajduje własny sens i logikę.
Między dawnymi a nowymi laty
Problem zrodził się w znacznej mierze ze zgorszenia publicznego. Cztery i pół tysiąca pozytywnie zweryfikowanych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa (której liczebność w chwili zmiany ustrojowej sięgała 24 tys) znalazło się w Urzędzie Ochrony Państwa. Wielu w innych pokrewnych formacjach. Andrzej Anklewicz, który kiedyś chodził za przewodniczącym Konfederacji Polski Niepodległej Leszkiem Moczulskim, został nawet za pierwszych rządów SLD-PSL komendantem straży granicznej [5]. Jak zauważył Janusz Majcherek, “przyjęcie do pracy w UOP wielu byłych funkcjonariuszy komunistycznych tajnych służb prowokowało regularnie się pojawiające podejrzenia i oskarżenia o niepełną lojalność tej instytucji wobec demokratycznej Rzeczypospolitej (..)” [6].
Jednak to nie esbecy, lecz dawny bohater opozycji i działacz pacyfistycznego Ruchu Wolność i Pokój więzień polityczny Piotr Niemczyk jako dyrektor Biura Analiz UOP podpisał pochodzącą z jesieni 1992 r. instrukcję UOP nr 0015. Zakładała monitorowanie sytuacji wewnętrznej w legalnie działających ugrupowaniach politycznych. Najbardziej bulwersujący jej fragment odczytywano w ten sposób, że dopuszczała werbowanie informatorów kierujących się motywacją finansową – czyli na przykład czynienie pracowników biur partyjnych płatnymi donosicielami, jeśli tylko mają marny charakter. Niemczyk, który ją podpisał, tłumaczył mi po latach, że zapis o korzyściach materialnych uznaje za niefortunny, ale materiał skierowany był do służb specjalnych i operował ich żargonem, stąd słowo “pozyskanie”, chociaż chodziło wyłącznie o konsultantów i zasadę, że jeśli ekspert wykona pracę, otrzyma za nią wynagrodzenie. Zaś werbowanie informatorów nie leżało w jego gestii, jak tłumaczył mi Piotr Niemczyk. Dodawał, że była to instrukcja białego wywiadu. Nie mogła więc stanowić podstawy inwigilacji. Proces w tej sprawie Niemczyk wygrał [7].
Inaczej ocenia Instrukcję UOP nr 0015 historyk Antoni Dudek: “(..) jej treść wskazywała na dążenie służb specjalnych (..) do roztoczenia kontroli nad życiem politycznym Polski” [8].
Służby rzeczywiście panoszyły się wtedy w zastraszający sposób, zaś udział w ich przedsięwzięciach esbeckich weteranów jeszcze wrażenie pogarszał. Podobnie jak osób po prostu podejrzanych, wywodzących się z uwikłań dawnego ustroju, ale lgnących do nowych partii politycznych.
W biurze Porozumienia Centrum przy Zawojskiej na warszawskich Stegnach brylowała Krystyna Czetwertyńska-Szczurowska, pełniąca tam nieokreśloną rolę. W Orwellowskim roku 1984 jej podanie o wyjazd do Włoch poparł osobiście wicepremier i minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak. W tym czasie w różnych dokumentach przedstawiała się jako działaczka socjalistycznych organizacji młodzieżowych oraz Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Już w latach 90 ówczesny poseł PC Józef Orzeł łączy jej osobę z zabiegami wokół pozyskiwania tanich kredytów, w które próbowała wciągnąć współpracujących z partią przedsiębiorców. Sam Orzeł opowiadał mi, jak przesłuchująca go pracownica poznańskiej delegatury UOP (wtedy był posłem z Piły) sugerowała, że wskazywano, jakoby miał brać pieniądze za spotkania z biznesmenami, co Orzeł uznał za pomówienie, ale nie udało mu się dociec źródła tej wersji. Mówił jednak o tym w kontekście wspomnianej już wcześniej postaci [9].
Osobnym problemem pozostaje, czy służby miały się czym interesować w myśl reguł demokratycznego państwa. I tu odpowiedź bez wątpienia pozostaje twierdząca.
Telegraf bez bytu
Pewnego lata w pierwszej połowie lat 90 z wielką pompą zwołano “konferencję antykorupcyjną” Porozumienia Centrum. Największa sala Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego nabita była po brzegi “mężczyznami spoconymi w pogoni za władzą” jak ich wtedy określał Andrzej Celiński. Skandowano: – Jarek, Jarek.
Kaczyński zaś wskazywał winnych: postkomunistów i liberałów. Zapowiedziano następne podobne mityngi.
Nie zorganizowano ich już jednak, bo parę dni później media ujawniły aferę “Telegrafu”. Pismo o tej nazwie, które miało dać PC brakującą siłę medialną (bowiem formacja Kaczyńskiego zawiadywała już tylko słabującym “Tygodnikiem Solidarność”), nie powstało, pomimo nagromadzenia funduszy na ten cel, a te ostatnie się rozpłynęły.
Przypomina to nieco anegdotę o ministrze transportu jednego z krajów latynoamerykańskich, podejmującego zagranicznego dyplomatę.
– Skąd środki na tak piękny dom? – dopytuje się gość.
– Niech pan podejdzie do okna – radzi minister.
– Podszedłem. I co dalej?
– Widzi pan tę autostradę?
– Jaką autostradę? Nie ma żadnej autostrady…
– No to widzi pan…
Z pismem “Telegraf” stało się podobnie.
Z parasolami ukradzionymi uczciwym
Naganne praktyki służb nie ustały za rządów cenionego za osobistą uczciwość Jana Olszewskiego, o czym miałem okazję się przekonać jako kierownik największego działu krajowego dziennika “Obserwator Codzienny”, którego właścicielem pozostawał Wiktor Kubiak, sponsorujący równocześnie musical “Metro” prekursorską polską produkcję showbusinessu ze światowym rozmachem (pierwsze kroki stawiała tam m.in. Katarzyna Groniec) a także Kongres Liberalno-Demokratyczny. Wszystko to musiało bardzo interesować tych, co zawsze lubią wiedzieć najwięcej. Pewnego wieczora już po zamknięciu wydania co następowało ok. godz 23 jedna z moich podwładnych udała się na kolację, na którą zaprosił ją młody ale wysoko postawiony urzędnik rządzącej ekipy. Podejrzewała cel towarzyski. Zamiast melodramatu czekał ją jednak klimat thrillera szpiegowskiego. Rano od razu w redakcji opowiedziała mi o wszystkim. Wspólnie odsuwając blokującą nam drogę sekretarkę wdarliśmy się do gabinetu redaktora naczelnego Damiana Kalbarczyka. Przejął się, oznajmił, że natychmiast zadzwoni do dawnego kolegi z opozycji, pełniącego w rządzie Mecenasa eksponowaną funkcję w strukturach siłowych.
Po kwadransie naczelny pojawił się u mnie w newsroomie: – Op..łem go – oznajmił. Po raz pierwszy i jedyny usłyszałem wtedy od dystyngowanego intelektualisty ze środowiska “Res Publiki”, autora dysertacji o myśli politycznej Tomasza Masaryka, z brodą w stylu paryskiej Dzielnicy Łacińskiej, słowo nieobecne w słownikach literackiej polszczyzny. Interwencja Kalbarczyka okazała się skuteczna, później już nam dziennikarzy nie werbowano. Ale nie wszyscy mieli wtedy szefów tak pryncypialnych i prawych.
Teraz PiS, próbując przypominać własne krzywdy z dawnych lat, wystawia się na przypomnienie relacji z tamtych czasów, stawiających Kaczyńskiego i jego podwładnych w skrajnie negatywnym świetle jako beneficjentów ówczesnego przyspieszonego podziału tortu – bo też PC pomimo rewolucyjnej niemal frazeologii partią idealistów się nie stała.
Jak powiada Heathcliff Janusz Iwanowski Pineiro, w co można wierzyć lub nie: “[Adamowi] Glapińskiemu dałem czterysta tysięcy dolarów, Jarek Kaczyński był u mnie na pensji – dziesięć tysięcy dolarów miesięcznie. Woziłem pieniądze ja, wozili moi pracownicy i wspólnik. (..) Bywało i tak, że ten neseserek zawierał wyłącznie banknoty. Dolary, bo stare, zdewaluowane złotówki woziłem workami w bagażniku swojego BMW-850” [10].
Ghost-writer Heathcliffa Pineiry Jakub Kopeć cytuje w przedmowie do ich wspólnej książki limeryk jakoby “staroangielskiego” pochodzenia: Deszcz kapie na uczci- i nieuczciwego, lecz uśmiechnięci i szczęśliwi, chodzą po świecie nieuczciwi, z parasolami rozpiętymi, uczciwym w czas ukradzionymi [11].
Afery Telegrafu nie było, przypomnijmy raz jeszcze, jak zaręczają politycy PiS z dawnego “zakonu” PC. Całkiem tak samo jak pisma o tej nazwie, powtórzmy z kolei my.
“Telegrafu” nie ukazał się ani jeden numer. Ale sporo pieniędzy na to poszło. Nic dodać, nic ująć.
Przypominanie inwigilacji prawicy ma więc przesłonić nie tylko Pegasusa, ale zapewne to wszystko, na co przeznaczono pieniądze, których zabrakło w “Telegrafie” na to, żeby wydać chociaż jeden numer.
[1] cyt wg: Andrzej Anusz. Osobista historia Porozumienia Centrum. U źródeł Prawa i Sprawiedliwości. Akces, Warszawa 2021, s. 662-663
[2] Anusz, Osobista historia… op. cit. s. 663
[3] ibidem
[4] Heathcliff Janusz Iwanowski Pineiro, Jakub Kopeć. Po drugiej stronie lustracji. Wyd. JJK, Warszawa 2000, s. 135
[5] por. Łukasz Perzyna. Nasza mała inwigilacja. “Opinia” nr 5, zima 2014, s. 214
[6] Janusz Majcherek. Pierwsza dekada III Rzeczypospolitej 1989-1999. Presspublica, Warszawa 1999, s. 127
[7] por. Perzyna. Nasza mała inwigilacja… op. cit, s. 216 i nast
[8] Antoni Dudek. Pierwsze lata III Rzeczypospolitej 1989-1995. Wyd. GEO, Kraków 1997, s. 243
[9] por. Nasza mała inwigilacja… op. cit, s. 221 i nast
[10] Pineiro, Kopeć. Po drugiej stronie… op. cit, s. 15
[11] Po drugiej stronie… op. cit, s. 9