Andrzej Duda pokonał Rafała Trzaskowskiego, ale pamiętamy, że wiele sondaży wcześniej prognozowało jego wygraną już w pierwszej turze. Zwyciężył w drugiej, co rządzącemu PiS daje kolejne trzy lata niepodzielnej władzy. Chyba, że Jarosław Kaczyński, jak raz już mu się to zdarzyło, ulegnie pokusie walki o zwiększenie puli. Tak, żeby nie układać się już z Jarosławem Gowinem. To wcale nie political fiction. Apetyt władzy rośnie.
Werdykt suwerena, na którego tak chętnie powołuje się w publicznym przekazie PiS – nie ma tym razem znamion podobnej jednoznaczności, jak w ubiegłorocznych wyborach do Sejmu, kiedy zresztą pojawił się pierwszy sygnał ostrzegawczy dla rządzących, ponieważ opozycja potrafiła nie tylko zwyciężyć w głosowaniu do Senatu ale zbudować tam trwałą większość i wybrać na marszałka Tomasza Grodzkiego – polityka, którego nie da się obarczyć odpowiedzialnością za błędy, popełnione przez PO w czasach pozostawania u władzy. Niestety nie został on kandydatem na prezydenta.
Duda miał wygrać w pierwszej turze, czemu sprzyjało zarówno skupienie uwagi opinii publicznej na pandemii – a w warunkach zagrożenia władzę zmienia się przecież niechętnie, lękając się bezkrólewia – jak bezprecedensowe zaangażowanie całego aparatu państwowego po stronie urzędującego prezydenta.
Zamiast w pierwszej turze Duda – można chyba tak powiedzieć – wygra w czwartej. Wprawdzie Konstytucja zakłada tylko dwie rundy głosowania, ale w tym roku opinia publiczna może to postrzegać całkiem inaczej: pierwsza tura miała się odbyć 10 maja w formie wyłącznie korespondencyjnej. Udaremniły ją indolencja władzy, niezdolnej do jej przeprowadzenia, oraz społeczny opór przeciw podejrzanej i trudnej do skontrolowania operacji. Dlatego pierwsze głosowanie odbyło się dopiero w ostatnią czerwcową niedzielę, nominalna druga tura – w drugą lipcową. Zaś ze względu na bliskie remisu rezultaty exit polls Polacy tego wieczoru po raz pierwszy w historii kładli się spać nie wiedząc jeszcze, kto zostanie ich prezydentem. Faktycznie czwartą turą okaże się oficjalne ogłoszenie wyników, które jeszcze nie nastąpiło, chociaż już wiadomo, że zwycięzca będzie jeden. Zdarzają się jednak w polityce sukcesy wątpliwej jakości i druga wygrana Dudy – w odróżnieniu od dumnej pierwszej, kiedy odprawił faworyta Bronisława Komorowskiego – niewątpliwie do nich należy. Z pewnością nie daje tytułu do inicjowania kolejnych zmian systemowych, bo Polacy – tak a nie inaczej dzieląc sympatie – zgody na to nie wyrazili. Po raz wtóry Duda wybrany został głosami jednej trzeciej Polaków. Jego konkurent Trzaskowski zwyciężył w większości województw – 10 z 16. Przewaga 51,2 do 48,8 proc – to niepełne jeszcze dane – oznacza procent, jakim na co dzień częściej zajmują się aptekarze niż politologowie.
Wynik wyborów zaprzecza też opiniom, pojawiającym się również w obozie najbardziej entuzjastycznych demokratów, o trwałym i nie do przezwyciężenia podziale na dwa wrogie plemiona – na Warmii i Mazurach, Mazowszu, Dolnym i Górnym Śląsku oraz w Wielkopolsce pierwszą turę wygrał Duda ale drugą Trzaskowski. Nie tak mocne widać to pęknięcie, skoro regionalna większość w raptem dwa tygodnie przeskakuje z jednej jego strony na drugą.
PiS obronił polityczny stan posiadania. Brak mu jednak legitymacji do dalszego przejmowania instytucji publicznych. Wsparty przez aparat partyjny i struktury państwa Duda osiągnął wszak minimum tego co niezbędne do wygranej.
Pomogli mu w tym selekcjonerzy z Platformy Obywatelskiej, desygnując kontrkandydata wyraziście partyjnego, pozwalającego PiS mobilizować wyborców nie kochających Dudy ale obawiających się powrotu “liberałów” do władzy.
To, co dobre dla partii – bo za sprawą wyniku Trzaskowskiego Platforma odbuduje swoją pozycję – okazuje się fatalne dla kraju. Zanim bowiem do boju ruszył Trzaskowski, sondaże zakładały przejście do drugiej tury bezpartyjnego Szymona Hołowni i możliwość jego zwycięstwa. PO wystąpiła więc w roli znanego z przysłowia psa ogrodnika, co sam nie zje, a drugiemu nie da. Wyzerowała też Platforma SLD i PSL, z Hołownią jakoś się już dogadała. Zyska tym samym – w pesymistycznym scenariuszu – wyłączną legitymację do tego, żeby poprowadzić samodzielnie opozycję na kolejne wybory i zapewne… znów przegrać. A Trzaskowskiemu nic się nie stanie. Wraca do zarządzania Warszawą.
Do jej pogorszenia Andrzej Duda przez pięć lat sprawowania urzędu niewątpliwie osobiście się przyczynił. Mniej poprzez działania, bardziej za sprawą licznych zaniechań.
Za wcześnie by stwierdzić, że wynik zakłada zabetonowanie sceny politycznej. Paradoksalnie sytuację poprawić może to, co zwykle ją pogarsza – ambicja prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Na fali kolejnej wygranej, choć imponująca ona nie jest, lider PiS może pokusić się o rozpisanie kolejnych wyborów parlamentarnych. W nadziei, że dadzą one Prawu i Sprawiedliwości zwycięstwo starannie wyselekcjonowanej drużyny, po którym prezes nie będzie musiał już układać się z Jarosławem Gowinem przy każdej strategicznej sprawie – bo nie weźmie go na listy. Jednym słowem: zmiana większości arytmetycznej i z negocjacyjnego punktu widzenia po prostu trudnej na realną i bezdyskusyjną. Kaczyński raz już uległ podobnemu mirażowi, rozpisując wybory w 2007 r. kiedy to mógł rządzić jeszcze przez dwa lata. Zaryzykował i przegrał. Ale to nie dowód, że operacji nie powtórzy. Złośliwością jest porównanie do Leonida Breżniewa, ale nie stwierdzenie, że prezes jest starszy od własnego biogramu. Widać to przecież przy okazji jego bytności w Sejmie i coraz mniej licznych wystąpień, bo nawet w tej kampanii udział ograniczył do minimum. Niewątpliwie perspektywa, że musi czekać jeszcze trzy lata, żeby listy wyborcze PiS poukładać po swojemu nie wydaje się mu zachęcająca. Zwłaszcza, że Gowin wzmaga krytycyzm choćby w wypowiedziach, dotyczących strategii rządzących wobec COVID, a więc kwestii dla opinii publicznych pierwszoplanowej.
50 % plus czyli sokratejski paradoks demokracji
Wyniku wyborów jeszcze nie znamy, ale to, co już pewne – nikła różnica między pretendentami do prezydentury – powinna skłonić polityków do pokory. Zwycięzca będzie mógł pochwalić się poparciem zaledwie do trzeciego Polaka. Slaby to tytul do chwały.
Ważniejsze od psychologii prezesa oraz od analizy przepływu elektoratów, widocznych na regionalnych mapach poparcia pozostaje odczytanie motywacji tych 10 milionów Polaków uprawnionych do głosowania, którzy w dniu drugiej tury pozostali w domach. Stanowią grupę równie ważną, co wyborcy Dudy i Trzaskowskiego. Zostali, bo pomimo intensywnej agitacji obu sztabów i wspierających je machin propagandowo-medialnych nie znaleźli własnego kandydata, który by do nich przemówił. Ten, kto ich przekona, będzie miał w przyszłości realne szanse, by odnowić polską politykę. Zwłaszcza, że wbrew alarmom Polska nie pęka na pół. Po prostu politycy z telewizyjnych przekazów wciąż mają niewiele do zaoferowania znękanemu epidemią i jej gospodarczymi następstwami społeczeństwu.